Historie rodzinne*
Pierwsze dziesięciolecie XX wieku. Niewielki dwór w jednej z małopolskich wsi. Kilkuletni Marianek zapada na szkarlatynę. Sytuacja przerażająca co najmniej tak, jak brzmienie nazwy choroby. Stan zdrowia dziecka od kilku dni nie poprawia się. Po lekarza trzeba „posyłać” do sąsiedniej wsi, długie czekanie, brak alternatywnych dróg pomocy. Dom postawiony na głowie, rodzice i mała Zosia, młodsza siostra Marianka nie kryją łez i bezsilności. We wsi wiedzą wszyscy – nie tylko ludzie od lat pracujący we dworze, niemal zaprzyjaźnieni z gospodarzami, ale i chłopi dla których „państwo” bądź co bądź to przecież „nasi som”.
Nad ranem do dworu przybiega kobieta. Cicho, z tekturową dykcją tłumaczy, że nie miała śmiałości… Ale dziś śniło jej się trzeci raz… Żeby Państwo dali na Mszę św. do Przeginii, przed cudowny obraz Pana Jezusa…
Decyzja zapadła pewnie natychmiast. Kto pojechał? Któryś z chłopów, który zawsze powoził, czy sam ojciec? Co wybrał: czuwanie przy dziecku czy osobiste załatwienie sprawy? To była wyprawa na cały dzień. Jazda w zimnie, po błocie, powrót po ciemku. Na kiedy mszę zaplanowano? Wątpliwe, by zamawiający mógł w niej uczestniczyć. Musieli modlić się w domu, może razem, przy łóżku dziecka.
Że byli życiowo zahartowani, bo wtedy choroby były na porządku dziennym? Że dzieci na poważne choroby zapadały znacznie częściej, więc rodzice z „zagrożeniem życia” byli oswojeni? Nie sądzę. Raczej liczyli się z tym, że życie nie jest ich własnością, że zdrowie jest przywilejem.
Cud? Happy End?
Choroba cofnęła się, Marianek przeżył, tak, że nawet dane mu było przechodzić szkarlatynę po raz drugi. W wyniku powikłań po chorobie konieczne było usunięcie najpierw jednego, później drugiego ucha wewnętrznego. Mowę nauczył się rozpoznawać po ruchach warg. Na tych naukach całe godziny spędzała z nim ukochana siostra. Marian dostał się na wymarzoną chemię i studia ukończył w normalnym trybie wraz ze swoim rocznikiem. Pracował, założył rodzinę, przeżył wojnę, umierał szczęśliwy.
Może opatrzność boska, może szczęśliwe połączenie spełnienia z autentycznym doświadczaniem Boga, a może tylko przypadkowy układ zdarzeń subiektywnie widzianych pozytywnie?
Lata 70.
Znowu dwór. Także w jednej z małopolskich wsi. Jeden z niewielu, które przetrwały reformę rolną i mógł się cieszyć, że zamiast wiejskich potańcówek, spotkań koła gospodyń czy w najgorszym razie gdakania defekowania państwowych kur, może nadal na swoich podłogach (które, co prawda, po przejściach w sensie przenośnym i dosłownym trudno było wówczas nadal nazywać podłogami) odczuwać błogie stąpanie zacnych stóp gospodarzy.
Gospodarz jednak chodzi coraz mniej, choroba i wiek odbierają mu siły. Z pobliskiego dworu (który jako jeden z niewielu przetrwał reformę… – patrz opis powyżej) przyjeżdża jego brat Zygmunt. Końmi to około 1,5 godziny jazdy w jedną stronę. Odwiedza Tadeusza tak często, jak tylko może. Dziś kolejny dzień kontaktu już prawie nie ma. Twarz zapadnięta, oczy przymknięte, Tadeusz nie przyjmuje jedzenia, pije niewiele.
Zygmunt już wie. Nie próbuje go zatrzymać, ale chce mieć pewność, że na drogę ma wszystko, co potrzeba. Na czole robi mu palcami krzyżyk. Dokładnie tak, jak robili im rodzice, kiedy oni byli dziećmi. Nazajutrz jedzie do Przeginii.
Mija Gotkowice i „Ostrą Górkę”, na którą ich mama, wówczas mała Zosia wdrapywała się, by razem z bratem Jankiem i wujem Hermogenesem puszczać papierowy balon, który przywiózł im z Częstochowy. Zabawka przypominała pewnie papierowe chińskie lampiony puszczane dzisiaj w letnie wieczory na weselach i firmowych imprezach. Kiedy wdrapali się na skałkę, musieli otoczyć balon, by osłonić go przed wiatrem. Każde chciało zapalać knocik… Patrzyli z zapartym tchem, jak balon powoli odrywa się od wujkowych rozłożonych płasko dłoni i zaczyna unosić się w powietrze. Śledzą go wzrokiem, podnoszą głowy coraz wyżej, jasna kula zmienia się w coraz mniejszy punkcik. Do końca nie odrywają oczu, widzą, że już prawie gaśnie. W oddali widać już tylko smużkę. Właściwie nie są już pewni, czy na prawdę ją widzą, czy to tylko złudzenie. Wracają do domu rozchodząc się na całą szerokość drogi, komentują głośno każdy moment, każdy szczegół.
Do Przeginii Zygmunt dojeżdża przed południem. Jest słoneczny październikowy dzień. W kościele chłodno i wilgotno. Ławki puste. Idzie prosto w kierunku ołtarza, tuż przed nim zatrzymuje się i klęka. Po długiej chwili wstaje i skręca w kierunku bocznego ołtarza. Twarz Jezusa jest szara, ziemista ale w ciepłym odcieniu, oczy pełne spokoju. Zygmunt fotografując Jego spojrzenie zamyka oczy, zabiera ten obraz do wewnątrz i kładzie się z nim na posadzce. Twarz obraca na bok, stopy złączone, ramiona rozciągnięte krzyżem.
8 lutego 2015. Wyrwanie Absolutne
Dwór w Małopolskiem. Wkładają z tatą do zmywarki. Kakao leje się po drzwiczkach, część rozpryskuje się po podłodze. Znowu trzeba ścierać. Robi się późno, ona za chwilę musi spakować rzeczy, ubrać dzieci, wracają do domu.
-Tato, czy…
-Co?
-Czy ten obraz jeszcze jest w Przeginii?
-No jest
-Może, może by…
Umówili się na rano. Ksiądz przyjął ich poza godzinami urzędowania kancelarii.
– Chodzi o życie dziecka. Prosilibyśmy jak najszybciej.
– Dziś na 19 dadzą Państwo radę?
Cały czas miała wątpliwości. Że może to taka szopka, że przecież nieważne jest miejsce, że równie dobrze można w domu, po cichu, każdy po swojemu tak jak chce, jak umie.
Że ono jeszcze nie umiera, że przecież jest dopiero diagnozowane, co prawda to prawie pewne, że czeka go przeszczep, ale to na razie nie jest bezpośrednie zagrożenie życia, że nie ma co robić żałobnej atmosfery, że trzeba podchodzić pozytywnie, odczarować nastrój,
ble ble ble. Do cholery!!!
Byli tam wszyscy razem. Tylko oni – msza specjalnie dla nich – siedmioro dorosłych i drugie tyle dzieci. Jedne półśpiące na rękach, inne słaniające się po ławkach, jeszcze inne stojące nieruchomo, ze wzrokiem penetrującym niebieskie sklepienie gwiazdka po gwiazdce, chmurka po chmurce.
Zebrali się bezwarunkowo, wyrwani z kontekstu tygodnia, w którego nieugiętym harmonogramie tak zwyczajnie, po ludzku, nie ma po prostu ani miejsca, ani siły na jakieś nadprogramowe akcje. A jednak to było wyrwanie absolutne. Z wezwaniem ze środka każdego z nich.
Nie liczyła na nic. Uważała, że nie ma prawa. Niech stanie się Twoja, nie moja wola. W Twoje ręce oddaję pragnienie moje. Czysty, najczystszy w swej postaci odruch ludzkiej solidarności. Jestem matką i tak jak ja nie potrafię sobie wyobrazić, by to mojemu dziecku się przytrafiło, tak i im z całego serca życzę, by … jeśli to możliwe, by ten kielich ich ominął.
I wiem, że jedyną moją bronią i siłą jest potęga zaufania. Jeśli zgodzę się na Twój plan, jakikolwiek by nie był – przetrwam i wygram. Jeśli w buncie oderwę się od Ciebie, całe rusztowanie poleci z trzaskiem w dół. I nawet nie będę wiedzieć, że gdzieś w tym spadaniu będziesz mnie ratował…
*albo fragment przyszłej książki „Dlaczego wierzę. Tysiąc dowodów na. Książka mocno tendencyjna.” Buntuję się przeciwko teorii względności. Dla mnie jesteś jeden. Czarny na Białym (żeby było bardziej poprawnie politycznie lub jeśli wolisz – Biały na Czarnym).